Jeżeli ktoś nie wie, kim była Heda Lamarr (ja nie wiedziałam), to warto wybrać się na „Siedem sekund wieczności” do Teatru Polonia. Jeśli ktoś nie poznał jeszcze możliwości wokalnych i aktorskich Joanny Liszowskiej, koniecznie powinien obejrzeć spektakl w reżyserii Piotra Szalszy.
„Siedem sekund wieczności” to monodram Petera Turriniego, jednego z najwybitniejszych współczesnych dramaturgów austriackich. Przez wiele lat interesował się biografią Hedy Lamarr, austriackiej kontrowersyjnej aktorki z burzliwym życiorysem i skomplikowaną osobowością. Choć uznano ją za najpiękniejszą kobietę świata, całe życie była samotna, szukała szczęścia w rodzinie, w miłości i w aktorstwie, ale go nie znalazła. Dążyła do sławy. Zdobyła ją, ale niechlubną, bo skandalem wywołanym w 1933 roku przez film „Ekstaza”, w którym zagrała nago erotyczną scenę trwającą siedem sekund. Daremnie próbowała się od niej uwolnić – od tej sławy, od maski, od zagranej sceny. Przeszkadzały jej w tym brak dobrej znajomości angielskiego (wyemigrowała do Ameryki), pochodzenie żydowskie i paradoksalnie uroda. Mówiła, że jej „twarz jest maską i przekleństwem”. Jedynym sukcesem Hedy Lamarr był wynalazek systemu sterowania torpedami dla amerykańskiej armii – bo aktorka pracowała również nad wynalazkami. Ale świat interesował się tylko jej urodą, nie zdolnościami. Żyła w latach 1914 – 2000.
Spektakl nie dostarcza nam dokładnych informacji o życiu aktorki, bo nie biografia jest tu najważniejsza, tylko właśnie osobowość i psychika Hedy, która nie miała łatwego życia i jeszcze sama wiele w nim niszczyła. Nie potrafiła zdobyć więcej niż te „siedem sekund wieczności”. W przedstawieniu opowiada o sobie Johnowi, jednemu ze swoich mężów.
W roli odbiorcy (odbiorców) wystąpił Jerzy Kluzowicz, cały czas obecny przy instrumencie na scenie, współautor sztuki – kompozytor, odpowiedzialny za muzykę, która w przedstawieniu jest bardzo ważna i różnorodna – od songów z lat przedwojennych, poprzez melodie żołnierskie, aż po współczesne rock czy rap. A wraz z muzyką Joanna Liszowska – głos torpeda, charyzma, wdzięk, żołnierska buta – co kto chce. Co więcej, aktorka świetnie się porusza, tańczy, jest doskonale wygimnastykowana, przygotowana na wszystko, jak Heda Lamarr, mogąca wcielić się w każdą postać, byle być zauważoną i docenioną. Scena należy do Liszowskiej-Lamarr, która raz jest drapieżna i odpychająca, a za chwilę słodka i wzbudzająca litość. Warto tu wspomnieć o genialnej sekwencji z klaunem. Godne uwagi są też kostiumy projektowane przez Zuzannę Markiewicz, podkreślające zmiany ról i zapewniające widowiskowość sztuce. Spektakl jest bardzo dynamiczny, wzbogacony narracyjnie projekcjami wideo.
Sztuka Piotra Szalszy rozpoczyna się u „hydraulika dusz”, któremu wiekowa już i chora Heda wyznaje: „wynalazłam własną nieśmiertelność”. Te gorzkie słowa to początek pozornie chaotycznego monologu, mówionego i śpiewanego, chwilami dramatycznego, chwilami zabawnego, ale obrazującego skomplikowaną duszę nieszczęśliwej artystki. Historia uzupełniana jest też fotografiami archiwalnymi i współczesnymi, ukazującymi na przykład Wiedeń.
„Siedem sekund wieczności” to kolejny – po „Minettim” - spektakl w Teatrze Polonia o kondycji artysty we współczesnym świecie. O tym, że artysta to człowiek, a właściwie wielu ludzi naraz, skrywających w sobie niezbadane, zagubione pokłady człowieczeństwa. W obu przypadkach artysta nieskutecznie próbuje przebić „taflę szkła”. To chyba nie przypadek, że po długim okresie lockdownu, zamkniętych scen oglądamy przedstawienia, w których aktorzy chcą opowiedzieć o sobie, wykrzyczeć swoją tęsknotę, potrzeby, sens swojej pracy.