Czy można być znanym rzeźbiarzem pomników nie ukończywszy żadnej szkoły? Przykład Bartłomieja Mazurka pokazuje, że jest to możliwe.
Rzeźbiarstwo to specyficzny i trudny zawód, a artyści wykonujący go byli zawsze bardzo szanowani. Rozpoczęcie samodzielnej praktyki poprzedzało gruntowne przygotowanie. Kiedy studiujemy życiorysy naszych znanych artystów-rzeźbiarzy, przewija się nam przed oczami, niczym kanon, obowiązkowy zestaw uczelni, w których pobierali naukę przed rozpoczęciem swej artystycznej kariery. Słyszymy o polskich uczelniach artystycznych, Akademiach Sztuk Pięknych w Krakowie i Warszawie, po których wyjeżdżano zagranicę: do Monachium, Rzymu, Paryża. Akademia św. Łukasza, Akademia Julian, a także pracownie wybitnych artystów, jak np. Berthel Thorvaldsen, czy Cyprian Godebski. Wielu naszych twórców, których dzieła podziwiamy tak na terenie miasta jak i na Powązkach przechodziło tę drogę. Potwierdzeniem wielkiego publicznego zainteresowania rzeźbiarskimi dziełami, jest skrzętne odnotowywanie przez warszawską prasę i komentowanie dzieł wybitnych artystów pojawiających się na Powązkach pod koniec XIX i na początku XX wieku. Do dziś na cmentarzu można wskazać pomniki, których wystawienie stawało się artystycznym wydarzeniem.
Na Powązkach, pośród swoich dzieł pochowani są także ich twórcy. Profesorowie i ich wychowankowie, którzy przekazując następcom swą wiedzę tworzyli przez lata niezwykłą sztafetę artystycznych pokoleń. I tak Paweł Maliński, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, miał jako uczniów Jakuba Tatarkiewicza i Konstantego Hegla. Do wychowanków Hegla z kolei należał twórca wspaniałych zawoalowanych żałobnic na Powązkach – Bolesław Syrewicz. To właśnie do jego pracowni trafił bohater dzisiejszego felietonu.