Przedstawienie teatralne Pawła Łysaka jest jednocześnie słuchowiskiem radiowym. Obraz na scenie staje się coraz bardziej mglisty, tak, jak coraz bardziej mgliste są idee europejskiego postępu. Zaczynają nas przyciągać i pochłaniać dźwięki, odgłosy dzikiego czarnego lądu. Widzowie zostają zaproszeni do tego świata dźwięku i, wyposażeni w słuchawki, zakładają je i płyną wraz z podróżnikiem Marlowem (rewelacyjny Michał Czachor) w stronę zła. Widownia też pokrywa się mgłą. „Dzicz. Mgła nas dusiła” - mówi Marlow, a zafascynowany Kurtzem nie potrafi zawrócić z „drogi potworności”. Zło kusi, nęci, wciąga, psuje, w końcu niszczy. Ale człowiek-widz nic, tylko się bawi, a bawiąc się życiem staje się drapieżcą, „diabłem chciwości i pożądania”. Bo przecież dopiero wtedy może być panem siebie i świata („Jadę po bandzie. Albo będę kamikadze, albo nikim”). Niewątpliwie w tym widowisku ważną rolę odgrywają scenografia i projekcje wideo, ale przy spektaklu napracował się też reżyser dźwięku, Kuba Sosulski, z naprawdę fascynującym skutkiem.
„Jądro ciemności” w Teatrze Powszechnym to spektakl, w którym twórcy uświadamiają nam, że brutalna prawda o tak zwanych cywilizowanych Europejczykach ukazana przez Josepha Conrada jest nadal aktualna, chociaż wiele się w naszym świecie zmieniło. Nie chodzi tu tylko o imperialistyczną politykę wielu państw, ale też o skłonną do ulegania złu naturę człowieka. I brutalnie pokazuje nam to Paweł Łysak w swojej adaptacji. Jesteśmy świadomi mgły, która przysłania nam istotne wartości, a mimo to i tak za wszelką cenę dążymy do realizacji swoich celów, do sukcesów – jak Czachor, który „chce być królem sztuki – dla za*** recenzentów”. Nawet aktorzy drwią tu trochę z samych siebie. „Nieważne, śmierć czy pandemia, ty gonisz po swoje marzenia”. Wykorzystujemy do tego nawet kataklizmy, pedofilię w Kościele, hasła LGBT. W takim razie, pytają twórcy, czy my „jesteśmy na rzece Kongo, czy na prawym brzegu Wisły?” Nie wiemy, który brzeg jest właściwy, wiemy co czyha na końcu i płyniemy dalej „w stronę jądra ciemności”.
Chłonęłam każde słowo ze sceny, każdy dźwięk, próbowałam wydobywać obrazy z głębi sceny, spoza kadrów. O spektaklu dużo jeszcze mogłabym napisać, bo wiele ma w sobie znaczeń, które co jakiś czas odkrywam. Warto na pewno zwrócić uwagę też na nawiązanie do „Czasu apokalipsy” utworem The Doors i na inne wątki muzyczne, na kolejne współczesne odniesienia, na żmudną pracę radiowców (teatr może wszystko!), na kontakt aktorów z widzami, czyli pewną umowność, i oczywiście na pozostałych aktorów, którzy dają z siebie więcej niż wszystko, nawet grają, jak Czachor, samych siebie: Oksana Czerkaszyna, Mamadou Góo Bâ (w jego przypadku to bardzo istotne, w końcu mieszka nad Wisłą), Oskar Stoczyński i Dominik Strycharski. Ci aktorzy mogą wszystko. Powszechny znowu się wtrącił.