10 lipca w Teatrze Powszechnym odbyła się premiera „Dobrobytu” Árpáda Schillinga. W spektaklu twórcy zastanawiają się, czy człowiek może być szczęśliwy w kraju, w którym szczęście dyktują system i zasady.
Każdy ma prawo do swojego dobrobytu. Tylko czym on jest? Nie dla każdego oznacza luksus i wygodę czy pieniądze i pozycję, jeżeli wiąże się to z podporządkowaniem, uległością, udawaniem. Będziesz szczęśliwy (tu:„będziesz zadowolony z pobytu w naszym hotelu”), ale pod warunkiem, że dostosujesz się do systemu i nie będziesz łamał zasad. Jeśli nie, będziesz wykluczony i skazany na samotność, na pogardę. Juli Jakab, Árpád Schilling i Éva Zabezsinszkij, autorzy scenariusza, ukazali sposób działania dyktatury i sposób funkcjonowania zasad świata kapitalizmu i konsumpcji. Pokazali też, jak we współczesnym świecie względne staje się znaczenie takich słów, jak dobrobyt, loteria, wygrana czy niezależność.
Zmieniająca się konwencja przedstawienia szybko odsłania, że nadmorski hotel staje się metaforą kraju (totalitarnego?), w którym liczą się tylko zasady i pozory (i „zasady, które pozwalają łamać zasady”). W tym luksusowym spa ustala zasady dyrektorka (Ewa Skibińska), a despotycznie je egzekwuje obsługa (Michał Jarmicki). Ofiarą całego systemu jest sprzątaczka (świetna rola Klary Bielawki), karcona i poniżana, ale przyzwyczajona i znajdująca sobie pocieszenie w kradzieżach (uznaje je za swoje hobby). Do spa przybywa niezbyt zamożna para, Weronika (Natalia Łągiewczyk) i Jakub (Wiktor Loga-Skarczewski), która zawdzięcza weekendowy wypoczynek matce Jakuba i podarowanej im wygranej na loterii. Warunki hotelowe oraz poznani tam bogaci ludzie (Anna Ilczuk i Arkadiusz Brykalski) sprawiają, że ich miłość zostaje wystawiona na próbę, a oczekiwania wobec życia zweryfikowane.
Fabuła z początku przypomina trochę dziecięcą zabawę, w której wszyscy muszą się dostosować do reguł, jeśli chcą się dobrze bawić. Z czasem jednak zabawa zmienia się w maskaradę i wreszcie w horror, bo reguły nie wszystkim odpowiadają. Nawet antywirusowe maseczki otrzymują na scenie nową rolą – stają się maskami ludzi bojących się być sobą, ciągle udających kogoś, a wszystko dla „dobrobytu”. Paradoksalnie bohater w pewnym momencie, kiedy już właściwie nie jest sobą, wyznaje: „Uwielbiam to, że przy was nie muszę nikogo udawać”. Pierwsza zdejmuje maseczkę Weronika, z początku zalękniona konformistka, a potem jedyna buntowniczka, chcąca wyrwać się z rąk systemu. I tu maseczka staje się maską zamykającą usta, co też obnaża nam Jakub, żalący się w chwili słabości i wspomnień z dzieciństwa (które notabene wcale go nie usprawiedliwiają): „Jestem im potrzebny tylko po to, żeby trzymać język za zębami”. Maseczki mają goście hotelowi, gospodarze pilnujący porządku mają przyłbice, ale nie są rycerzami broniącymi wartości, tylko strażnikami zasad i „więźniów”, policjantami w służbie systemu. Kiedy trzeba, podają drinki, ale kiedy coś wymyka się spod kontroli, biją do krwi. Z tego systemu nie da się uciec. Statek wolności już odpłynął. A czym jest dobrobyt bez niej?
Przedstawienie Árpáda Schillinga, węgierskiego reżysera (jak Powszechny „wtrącającego się”), warto obejrzeć ze względu na ciekawą formułę, dynamicznie się zmieniającą i zaskakującą, ale też ze względu na kreacje aktorskie. Oprócz drugorzędnej roli Klary Bielawki, która znakomicie wciela się w rolę tragikomicznej postaci sprzątaczki, również Natalia Łągiewczyk od samego początku pokazuje bohaterkę inną niż reszta, odizolowaną, skrępowaną, nieszczęśliwą i prawdziwą. Choć w pewnych momentach może się wydawać ta rola przesadnie teatralna, to myślę, że tak właśnie miało być, to dobrze wbija się w konwencję horroru i maskarady. Na uwagę zasługuje oprawa muzyczna (Marcell Dargay) i wizualna (projekcje wideo). Formuła uzupełniona jest bowiem elementami przypominającymi operę, która wywodzi się przecież z włoskich karnawałowych maskarad, „rozbierających” człowieka do naga, odsłaniających podłość i fałsz.
Marta Chodorska
13 lipca 2020 roku